22.09.2012
51 minut po pierwszej kwadrze Księżyca

Invidia.

Niezdrowość poczynań pcha cię w stronę potępienia. Nie możesz temu zarazić, zniwelować tego, zaprzestać. Jesteś jak szmaciana lalka poniewierana i nie rozumiana na korzyść wyższości raz zaczęte ryzyko kończy się bólem i wiecznym odepchnięciem. Nijak z przyjemnością się to wiązać nie będzie, bo cierpienia o stokroć mocniejsze czekają niż za życia. Brak zaufania taki błahy się wydaje przy wymiarze wyroku. Taki kruchy i subtelny, delikatny wręcz nad wyraz. Krzywdząc innych, stajemy się złem. Krzywdząc siebie, stajemy się szaleńcami. Krzywda powinna być rozumiana, uskuteczniana i zażywana z brakiem umiaru. Cóż jednak ludzie mogą wyjąć z krztuszenia się krwią w kilku sekundach przed zgonem? Na myśl nie napłynie im piękno, a wargi nie wykrzywią się w uśmiech. To takie smutne, że zazdrość potęguje wasze komórki, namnaża je, aby z większą siłą uderzyć w słaby punkt. Takie to ludzkie, a jakże skuteczne. Nijak ma się jednak satysfakcja z tego wyniesiona do kary jaka spotka każdego u kresu. Potrzebuję jeszcze kilku chwil by stać się kim się stanę. Zaledwie minut by sięgnąć czegoś wcześniej nieosiągalnego. Odrobina krwi przelanej za pośrednictwem błahego narzędzia dopełni całość. Nadejdź godzino, zabierz mękę egzystencji. Odsuń lekkość, podaruj trwogę i zapał do mordu winnych. Spal listy, suszone wiązanki, spojrzenia gorące. Bądź chłodem. Śmiercią. Rozlewem krwi. 
51 godzin i 10 minut do nowiu.

Luxuria.

Były karane za odrobinę krwi jakby mogły od tego odstąpić. Niczym trująca roślina tępione zażarcie, a kochane tylko przez nielicznych wyjątkowych. Nie wszystko kojarzone z bólem daje cierpienie, jak nie wszystko kojarzone cierpieniem daje ból. Jesteście więźniami własnych umysłów. Ograniczoną większością pozbawioną przywilejów bycia innym. Jesteście tacy sami; szarzy, strachliwi i stereotypowi. Boicie się siebie nawzajem, choć w każdym drzemie podobna słabość. To jak bać się samego siebie w przypadkach nieuzasadnionych. W przypadkach przesadnego racjonalizmu. Uczucie nie wybacza odstąpienia. Nie wybacza myśli i spojrzeń skierowanych w stronę innego. Taka miłość nie jest łaskawa, a nieczystość zostanie potępiona jako trzecia. Najokrutniejszym bólem wewnętrznym zostanie nagrodzona i w wieczności rozciągać się będzie by do końca egzystencji być jej sporą częścią. Odłamów jest wiele, kara zawsze sprawiedliwa i wymierzona z rozsądkiem. Brak wybaczenia to tylko początek. Subtelny, rosnący w siłę na przestrzeni lat. Z każdą sekundą jest intensywniejszy, by w końcu zadać cios ostateczny, który bez użycia rąk kogokolwiek, zostawia blizny. Sami sobie jesteśmy tym grzechem. Sami sprowadzamy na siebie przekleństwo łaknące sprawiedliwości. Tylko śmierć należycie odkupuje grzechy. Tylko ona jest sądem ostatecznym, który dla swych skazańców ma zawsze taki sam wyrok. Teraz zapach suszonego wrzosu, a poranek w amoku. Sierp Księżyca zdaje się być całym niebem. Sprawia dotyk nieopisanie bolesny, jest jak tępe ostrze sunące wolno po skórze. Obawiam się go. Obawiam się tej fascynacji. 
72 godziny i 10 minut do trzeciej kwadry Księżyca

Avaritia.

Czeka cię sąd, więc zasłaniasz wątłe ciało dobrem materialnym. Bronisz się błahostką, dajesz powód do uśmiechu wyższym. Jesteś nikim, a ów nikt posiada wszystko. Ból istnienia powinien pogrzebać cię żywcem, uprzednio zdzierając z ciebie skórę byś pozostał w niczym. Pył nic nie zyska złotem, to takie żałosne usilnie wierzyć, że jest inaczej. Wartościowi mają drobiazgi, nie łakną ludzkiego. Kwiaty, niebo, stare listy. Wrześniowy poranek niosący z wiatrem zapach jesieni. Czas płynie szybko, nienagannie, nieubłaganie. Marnujemy chwile, godziny, dni. Nie potrafimy zachłysnąć się należytym, niechętnie trwamy wśród namiastki życia. Możemy mieć więcej, mamy tę świadomość. Stąpamy po własnej krwi, unosząc ku górze kąciki sinych ust. Wzbudzamy lęk. Czymże jednak można być tutaj, skoro odosobnienie kosztuje nas zmysły? Tracimy je, popadamy w obłęd niekorzystny, krztusimy się strachem i myślą o przyszłości. Tylko wspomnienia czynią mnie mną. Tylko one wciskają w moje płuca powietrze, tylko one pompują gorzką ciecz, która każdego dnia rozrywa moje żyły z nieopisaną łatwością. Czekanie na nów przyrównać by można do kilku chwil przed wykonaniem wyroku. Ból, choć jeszcze niefizyczny ogarnia błahe ciało i nakazuje stąpać w amoku po ukochanych wcześniej uliczkach. Nierealne doznania, wzbierające na sile z każdą kolejną minutą. Wszystko po to, by ucieszyć się sobą. Ucieszyć się kimś. Odsunąć się od przepychu.
51 godzin  po pełni Księżyca

Superbia.

Na pogardę zasługują wszyscy, którzy kolor swych tęczówek natrętnie uwielbiają. Łakną siebie, trwają w perfekcji we własnym mniemaniu. Nie ma miejsca dla nich, bo powietrza zabierają dwa razy więcej niż ci, którzy nienawidzą żyć. Uderz mnie, jeśli poczujesz się silniejszy. Zanurz wargi w truciźnie, jeśli to da ci odwagę. Zaciśnij na szyi sznur, jeśli to da Ci wygodę. Nie patrz, nie oddychaj, nie wynoś siebie ponad. Prostota ludzi przerzedza moją krew, czyni mnie silniejszą, daje mi wolność. Wepchnę ostrze w serce każdego, kto uśmiecha się nazbyt przesadnie. Podetnę żyły, zmuszę do przełknięcia kwasu. Jesteś tylko małym kwiatem wrzosu, który w odosobnieniu może być sobą. Gdy jednak napotka ludzką ingerencję, usycha bez dotyku, pachnie śmiercią, rani delikatne palce gapiów. To początek przekleństw. Z czasem wszystko się rozgałęzia, tworzy nowe odłamy potępienia. Z każdym kolejnym, przez cierpienie błahych i niedosyt równych. Mogłabym umierać każdego dnia na nowo, by rozkoszować się bólem na wszelkie sposoby. Szczęście mam jednak, bo trwam przy boku nieśmiertelnej sercem, która łaknie mojej krwi bardziej niż czegokolwiek i daje mi spełnienie wymyślnie. Sama jednak muszę gładzić dusze pysznych, którzy nie zasługują by stąpać po kościach zasłużonych. Zdejmę z tego świata wszytki grzech, choćbym miała przesunąć ostrzem po szyi każdego, a nieboszczyków odkopać i wbić w ich piersi drewno dla upewnienia. Zaczekam na noc pozbawioną Księżyca. Zaczekam na równowagę dnia i nocy, by zatrzymać pierwsze serce.